wtorek, 27 marca 2012

Bye, bye Miami. Piszę już z Polski

Witam Was, być może ostatni raz na tym blogu. Zgodnie z planem, dałem sobie jeszcze trochę czasu po powrocie z Ekwadoru na szukanie pracy. Było parę rozmów kwalifikacyjnych, ale ostatecznie nie dostałem się do żadnej roboty, która byłaby w miarę rozwojowa. Tak więc zakupiłem bilet w moich ulubionych ostatnio liniach Air Berlin i oto jestem z powrotem w Legnicy.
Podejrzewam, że w najbliższym czasie nie będę miał zbyt wielu tematów do opisania. Blog tu będzie, ale nie spodziewajcie się nowych postów. Nadal jednak zapraszam do przeglądania archiwum. Jeśli wybieracie się do Miami, znajdziecie tu sporo informacji.
Będę tęsknił za pogodą, plażami, palmami i latynoskim klimatem miasta. Myślę też, że wcześniej czy później wrócę. A na razie dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądali. Mam nadzieję, że Wy też kiedyś tam polecicie:)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Najlepsze na koniec. Puerto Lopez i Banos

Po intensywnych wojażach postanowiłem spędzić więcej czasu w jednym miejscu. Myślałem, że będzie to Montanita. Ale tam było za dużo tłumów. Pojechałem więc kawałek dalej do Puerto Lopez. Miejscowość jest znana z wielu atrakcji znajdujących się w pobliżu. Samo miasto jest bardzo spokojne. Nawet w weekend.

Znalazłem przytulny hotel przy samej plaży prowadzony z Włochów. Aż trudno uwierzyć, że można mieć duży pokój z widokiem na ocean za 10 dolarów.

W miejscowym biurze podróży wykupiłem sobie 3 wycieczki. Na początek rejs statkiem po wybrzeżu i nurkowanie. Widoki były ładne, chociaż osobiście na snorkeling nr 1 dla mnie na razie jest Egipt.


Widać goryla?

A tu żółwia?

Parę dni później przyszedł czas na wyspę Isla de la Plata (tłum. wyspa srebra). Mówię się o niej, że to Galapagos dla ubogich. Jest bardzo wiele zwierząt i roślin, które żyją też na najsłynniejszych ekwadorskich wyspach. Ale różnica w cenie jest olbrzymia. Największe wrażenie robi niezwykła bliskość natury. Można pływać z żółwiami morskimi i spacerować wśród ptaków.





Drzewo Palo Santo. Podobno lecznice. Na pewno bardzo ładnie pachnie.
Na koniec zaplanowałem wyjazd do dżungli. Nie była to dżungla amazońska, tylko park narodowy Machalilla. Ale mówi się, że wygląda prawie tak samo. Na pewno było dziko i ciężko. 5 godzin przedzierania się przez zarośla i wchodzenia po stromych zboczach może porządnie wymęczyć. Było jednak warto, bo głęboko w lesie zobaczyliśmy spore stado małp.



Na tym zdjęciu jest małpa. Nie mam sprzętu z najwyższej półki, ale w miarę widać;)


A teraz ciekawostka. Jaka jest różnica między dżunglą a lasem deszczowym? W największym skrócie, dżungla ma gęstszą koronę drzew, do ziemi dociera mniej światła, przez co jest tam mniej roślinności i łatwiej się poruszać. Las deszczowy ma gęste zarośla. Ale nawet przewodnik przyznał, że nazwy te są często używane zamiennie.

Samo Puerto Lopez jest miasteczkiem bardziej rybackim, niż turystycznym. Dzięki temu miałem okazję spróbować najświeższych jak to tylko możliwe owoców morza i ryb.

Ceviche. Krewetki, kalmary i ośmiornica z warzywami i sokiem cytrynowym na zimno.

Langostinos, czyli krewetki olbrzymie.

Oczywiście Puerto Lopez ma też piękną, długą plażę. Turyści zwykle siedzą ściśnięci na plaży miejskiej, gdzie pełno też łódek rybackich. Ale wystarczy pójść 200 metrów dalej i można mieć święty spokój i cały piasek dla siebie.


Kości wieloryba. Żeby zobaczyć żywego, trzeba tu być w czerwcu.



Wcale nierzadki widok na ulicy.

Po dwóch tygodniach na wybrzeżu i praktycznie na koniec pobytu w Ekwadorze pojechałem znów w góry. Tym razem do miejscowości Banos. To bardzo popularne miejsce, wiele osób mi polecało. I rzeczywiście muszę przyznać, że zasługuje na swoją sławę. Położone wysoko w Andach, ale tylko godzinę od Amazonii. Z tego powodu nie jest chłodno. Miasteczko leży w dolinie, otoczone wzgórzami z kilkoma pięknymi wodospadami. A największą atrakcją są gorące źródła, od których wzięła się nazwa miejscowości. Banos (czyt. banios) po hiszpańsku oznacza łazienki albo łaźnie. Wstęp kosztuje tylko 2 dolary i można kilka godzin relaksować się w basenach z wodą o różnych temperaturach. Ogrzewanie zapewnia pobliski wulkan Tungurahua (całkiem aktywny, kilka lat temu miał erupcję).



"Zagrożenie aktywnością wulkanu"





Po Banos spędziłem jeszcze tylko jedną noc w Quito i poleciałem z powrotem do Miami. Na podsumowanie napiszę, że Ekwador zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Krajobrazy i natura są tam piękne i zróżnicowane. Ceny niezwykle przystępne, a wiele rzeczy wręcz śmiesznie tanie. Wydaje się też, że jest więcej luzu i swobody. Ludzie wyglądają na szczęśliwszych, niż w Europie czy Stanach. Dzieci wciąż kopią cały dzień piłkę na plaży albo ulicy, zamiast grać w playstation. Wieczorami ludzie tańczą na ulicach. Kraj też szybko się rozwija. W każdym regionie widać, że buduje się nowe drogi, mosty, terminale autobusowe. Mają ropę, rybołówstwo, owoce, złoto i srebro, turystykę. Myślę, że Ekwador ma przed sobą niezłą przyszłość.

Teraz jestem z powrotem w Miami i trochę mi zimno. Nie będę narzekał za mocno, bo wiem jak teraz jest w Polsce. Ale tu mam tylko 10 - 15 stopni na plusie. Parę dni temu miałem 30. Wprowadziłem się też do nowego mieszkania ze znajomymi bo akurat zwolniło im się miejsce. Ale w ciągu najbliższych dwóch tygodni muszę znaleźć jakąś pracę albo na wczesną wiosną będę w Polsce. Niedługo się wszystko okaże. Pozdrawiam!

piątek, 20 stycznia 2012

Szalone kilka tygodni

Witam ponownie. Miałem małą przerwę w blogowaniu spowodowaną głównie spotkaniem z moimi ekwadorskimi znajomymi. Bardzo chcieli mi pokazać jak najwięcej Ekwadoru. Zaczęliśmy w górskiej miejscowości Zaruma. To wyjątkowo pięknie położona miejscowość. Praktycznie na szczycie góry. Jeszcze nigdy nie widziałem tak stromych ulic. Podobało mi się też, że praktycznie nie było turystów. Miasto bardzo chce się wypromować, np. rozdają za darmo bardzo fajne przewodniki po okolicy i wstęp do wielu atrakcji jest za darmo. Ale jeszcze nie są zbyt znani na świecie, więc czułem się trochę jak pionier:)

Widok z jeszcze wyższej góry

W Zarumie spędziliśmy w miarę spokojnie 4 dni, a potem zaczęło się szalone zwiedzanie. Napiszę tylko parę słów o każdym z miejsc, które odwiedziliśmy.

Portovelo - Ekwadorskie centrum wydobycia złota. Miasto niezbyt ładne. Jest mnóstwo dzikich kopalni typu dziura w ziemi, gdzie ludzie na małą skalę próbuję coś wydobyć. Ale wszystkie większe złoża należą do państwa.

Pinas - Kolejne miasto w górach, blisko Portovelo, ale ładniejsze. Tu spędziłem Wigilię. Siłą rzeczy nie było rodzinnej atmosfery, kolacji, tym bardziej polskich specjałów. W takich chwilach tęskni się za domem, no ale akurat na ten czas przypadła podróż. To był ostatni przystanek w górach na naszej trasie. Dobrze było trochę odpocząć od upałów. Na większych wysokościach jest maksymalnie 25 stopni, w nocy spada nawet do 10. Poza tym w tutejsze góralki to zdecydowanie najładniejsze dziewczyny w Ekwadorze.

Machala - Kolejne duże miasto. To tu są największe na świecie plantacje bananów. Widać je z drogi i przez dobrą godzinę jazdy nie ma po bokach nic, poza bananowcami. Miasto nie jest turystyczne, zdecydowanie bardziej przemysłowe.

Jambeli - Wyspa znajdująca się pół godziny motorówką od Machali. Miałem wrażenie, że jestem na końcu świata. Kilka chatek na krzyż, malutka plaża. Chyba nie zagląda tu za wiele osób. Chociaż widziałem jednego gringo z Ameryki, który tam mieszkał. Nie wiem dlaczego, ale gdybym ja chciał się ukryć, to wybrałbym takie miejsce.
Główna ulica:)
La Libertad i Salinas - W pierwszej miejscowości tylko nocowaliśmy, bo nie ma tam nic ciekawego. Ale Salinas to jeden z najbardziej znanych kurortów w Ekwadorze. My byliśmy tylko w nocy, więc na temat miasta się nie wypowiem, ale zaliczyliśmy niezłą imprezę.

Montanita - Szalone miejsce. Małe miasteczko, ale pełne dyskotek, barów, restauracji. Przyjechaliśmy 2-3 dni przed Sylwestrem, więc było trochę kłopotów ze znalezieniem noclegu i w końcu nieco przepłaciliśmy. Ale nikt nie żałował, bo świetnie się bawiliśmy. Akurat teraz, na przełomie roku, Ekwador przeżywa prawdziwą inwazję turystów z Argentyny i Chile. Podobno teraz mają tam wakacje. Moi znajomy Ekwadorczycy nie lubią tych narodów, podobno są "chłodni i zarozumiali". Ale ja się z dziewczynami dobrze dogadywałem. Jako Polak byłem dla nich egzotyczny i nawet miałem powodzenie. Zresztą wszędzie tutaj lubią Polskę z tego co widzę.

Manta - Kolejne duże miasto. Przyjechaliśmy tu, bo podobno dziewczyny są ładne. Kilka rzeczywiście było. Ale najbardziej zapamiętam miejscowy targ. Widziałem targowiska w Turcji i Egipcie, ale tu było bardziej dziko. Całość zajmuję wielki obszar. Na oko z 10 ulic co najmniej. Stragany rozstawione na chodnikach i można kupić chyba wszystko. Mięso na hakach i zawinięte w gazety, żywe zwierzęta, owoce, pirackie płyty z muzyką (po dolarze), ciuchy, zabawki,  pewnie jakby popytać to i kałasznikowa by się znalazło:) Robi wrażenie. Zdjęcia są zrobione w najbardziej eleganckiej części, gdzie była ochrona.





Guayaquil - Największe miasto w Ekwadorze. Sam bym się tu pewnie nie wybrał, ale znajomi zaprosili mnie na Sylwestra do swojej rodziny. Było super. Przyjęli mnie jak swojego. Dwa dni jedzenia i picia za darmo. Poza tym zobaczyłem, jak żyją miejscowi. Nie chcę pisać o nich źle, ale podobno gospodarze to w miarę bogaci ludzie, a w domu mieli co najwyżej średnio. Wydaje mi się, że tu mają inne poczucie estetyki. Nie dbają za bardzo o szczegóły. Np. kibel bez klapy, prysznic bez zasłony itp. Nie dlatego, że ich nie stać. Bo sprzęt muzyczny mieli super, dzieciaki bawiły się playstation. Oni chyba po prostu mają w dupie takie pierdoły. Tak mi się wydaje:)
Sylwester wygląda tu prawie jak u nas. Petardy, muzyka, dużo alkoholu. Z tym, że impreza jest na zewnątrz, gdzie jest ponad 30 stopni. Mają też jedną ciekawą tradycję. O północy palą kukły, które symbolizują stary rok. Wygląda to tak:
Kukly to najczęściej postacie z bajek lub filmów. Tu na pierwszy ogień idzie Papa Smerf
Kazda impreza ma swoja kupkę
Po Sylwestrze znajomy ruszyli w swoją stronę, a ja w swoją. Pokazali mi dużo ciekawych miejsc i cieszę się, że się spotkaliśmy. Ale praktycznie codziennie byliśmy w innym miejscu i ciągłe jazdy autobusem mocno mnie wymęczyły. Postanowiłem więc wrócić w góry i zebrać trochę siły. Pojechałem do miasta Cuenca. To trzecie co do wielkości miasto w Ekwadorze, ale nie daje tego po sobie poznać. Jest bardzo spokojnie, bezpiecznie i czysto. Budynki podobne do tych w Europie. Trochę przypomina mi mój Wrocław. Na początku musiałem odespać, ale potem zabrałem się za zwiedzanie. Najlepsze co widziałem, to park narodowy Cajas. Wspiąłem się tam na ponad 4 tyś. metrów. Ale nawet na takiej wysokości jest zielono. Tylko zimno, a na zejściu złapał mnie deszcz. Mimo wszystko, warto było dla tych widoków.
Początek trasy. Jeszce blisko miasta.

A to już najwyższy punkt

I jedno z bardzo wielu  jezior
W Cuenca spróbowałem też dość z egzotyczną potrawę ze znanego u nas z innej strony zwierzątka.
Zgadnie ktoś?

???
Kto powiedział świnka morska, ma rację. W smaku bardzo dobra, białe mięso, prawie bez tłuszczu. Podają z ostrym sosem, ziemniakami i fasolą oraz piwem.

Po Cuenca pojechałem drugi raz do Montanity. Ale w pojedynkę to nie było to samo. Ta miejscowość to przede wszystkim dyskoteki, a samotne wyjścia najczęściej są nudne. Poza tym złapałem lekkie zatrucie pokarmowe (może zemsta świnki), więc nie było to zbyt udane dni.

Teraz jestem w Puerto Lopez i to będzie najprawdopodobniej jedno z ostatnich miejsc na mojej trasie. Znalazłem bardzo ładny hotelik, naokoło jest sporo atrakcji do zaliczenia w jeden dzień. Zostały mi 3 tygodnie do wyjazdu i teraz będę głównie wypoczywał.

Pozdrawiam z Ekwadoru!!!