Myślałem, że opisana nieco wcześniej Little Havana jest najbardziej latynoskim zakątkiem w pobliżu. Ale w porównaniu z Hialeah to bardzo turystyczne miejsce. Tutaj natomiast nie ma żadnych atrakcji turystycznych. Pojechałem tam tylko z czystej ciekawości. I rzeczywiście było ciekawie. Pełno tu małych sklepików. Wszyscy ludzie wyglądają na południowców i języka angielskiego nie słyszałem ani na ulicy, ani w sklepie. Nie chcę pisać, że nikt tu nie mówi po angielsku bo nie pytałem o to przechodniów. Ale takie miałem wrażenie.
Czasami na forach dyskusyjnych można przeczytać, że Hialeah to getto w najgorszym tego słowa znaczeniu. Ja tego w żaden sposób nie odczułem. Przynajmniej w dzień było bardzo spokojnie i czysto. Normalne domy, zwyczajni ludzie.
Najmilszym akcentem tego dnia była wizyta w małej kafejce, gdzie posiliłem się wypróbowaną już kanapką medianoche, popijając guarapo. To jest świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej. Pyszne, słodkie ale nie aż tak żeby mdliło i bardzo ożeźwiające w upalny dzień. Tylko cena podobna jak w South Beach. Cały ten lunch kosztował mnie 6 dolarów. Plusem była miła pogawędka z prowadzącym kafejkę małżeństwem z Kuby. Byli mocno zdziwieni, gdy powiedziałem że jestem z Polski. Chyba turyści do nich nie zaglądają.
Jutro wybieram się do Everglades na spotkanie z przyrodą. Już nie mogę się doczekać. A relację i sporo zdjęć postaram się wrzucić na dniach. A na razie kilka ciekawych miejsc wypatrzonych ostatnio...
Palmy juz kwitna |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz